Najpierw była bieda, choroba matki i poczucie, że rodzinny dom właśnie się rozsypuje. Gdy mama zachorowała na gruźlicę, czteroletnią dziewczynkę razem ze starszą siostrą umieszczono w katolickim domu dziecka w Jordanowie. Jak opisuje Onet, dzieci nie były tam wołane po imieniu – dostawały numery.
„Nie miałyśmy imion. Byłam numerem osiem” – wspominała po latach w rozmowie cytowanej przez Plotek.
W relacjach siostry artystki, przytoczonych przez „Gazetę Wyborczą”, dom dziecka przypominał bardziej obóz niż miejsce opieki: bicie, upokorzenia, karne klęczenie, krzyki.
To był dopiero początek.
Gorsze niż dom dziecka
Kiedy choroba matki pozwoliła na powrót dziewczynek do domu, mogło się wydawać, że najgorsze już za nimi. Ale, jak pisze Newsweek, rodzinny dom w Krakowie szybko zamienił się w kolejne pole minowe: bieda, śmierć ojca, poczucie osamotnienia, brak dorosłych, którzy naprawdę mogliby je ochronić.
Najbardziej traumatyczne okazało się jednak to, co działo się w sierocińcu. W tekście naTemat.pl czytamy, że dziewczynka była molestowana przez księdza. Do tego tematu wróciła dopiero po latach – i opowiedziała o nim sztuką, a nie konferencją prasową.
Dziecko, które nie chciało żyć
To dzieciństwo miało swoją cenę. „Non stop popełniałam samobójstwo. Od dziecka wciąż umierałam” – wyznała w rozmowie z „Galą”, cytowanej przez „Fakt”.
Jak przypomina TVN, ta dziewczynka trzykrotnie próbowała odebrać sobie życie: najpierw zjadając plastelinę, później połykając wszystkie tabletki, jakie znalazła w domu, wreszcie – rozrywając nadgarstki o żyletki ukryte w stołku. Za każdym razem ktoś ją znajdował w ostatniej chwili.
To był mrok tak gęsty, że z boku trudno zrozumieć, jak można było z niego wyjść. A jednak wyszła.
Ucieczka w muzykę
W pewnym momencie ta sama dziewczyna, jeszcze nastolatka, zaczęła szukać innego świata. Najpierw był krakowski hipisowski underground, pierwsze koncerty, poezja, malowanie. Jak pisał Newsweek, to właśnie wtedy odkryła, że scena może być jedynym miejscem, gdzie nikt nie każe jej być „numerem osiem”.
Poznała muzyków, zaczęła śpiewać, pisać teksty. W 1976 roku dołączyła do zespołu, który wkrótce zmieni nazwę na taką, którą zna dziś cała Polska. Stanie na czele grupy, która przepisze na nowo reguły rocka po tej stronie żelaznej kurtyny.
Ta dziewczynka z sierocińca nazywała się Olga Ostrowska. Świat poznał ją jako Korę – głos i twarz zespołu Maanam.
„Pierwsza dama polskiego rocka”
Gdy wyszła na scenę, nikt już nie widział w niej zagubionego dziecka. Zobaczyli żywioł: charyzmatyczną, nieprzewidywalną kobietę, której energia rozwalała scenę, a głos był nie do podrobienia.
Jak przypomina Polskie Radio, przed nią w Polsce po prostu nie było wokalistki, która tak śpiewałaby rocka – bez kompleksów wobec Zachodu, bez „grzecznościowego” filtra.
„Boskie Buenos”, „Kocham cię, kochanie moje”, „Szare miraże”, „Cykady na Cykladach” – te utwory weszły do kanonu. Maanam nagrał jedenaście albumów, a Kora była nie tylko wokalistką, lecz także autorką tekstów, które trafiały w czułe miejsca całego pokolenia.
A jednak przeszłość nie zniknęła. Czekała, aż znajdzie dla niej język.
Jak opowiedzieć piekło? Piosenką
Po latach milczenia Kora postanowiła nazwać to, co działo się za murami sierocińca. Nie konferencją prasową, ale piosenką.
W 2010 roku nagrała „Zabawę w chowanego” – mroczny, przejmujący utwór o dziecku krzywdzonym przez księdza. Jak przypomina Onet Kultura, dopiero wtedy wprost przyznała, że sama była ofiarą duchownego.
Symbolicznie ta historia wróciła jeszcze raz – już po jej śmierci – gdy film braci Sekielskich o pedofilii w Kościele dostał ten sam tytuł, co piosenka.
Swoje strachy naprawdę wyśpiewała.
„Wszystko, co mam, musiałam zdobyć sama”
Z wiekiem coraz częściej powtarzała, że to właśnie praca dała jej poczucie godności i wolności.
„Wszystko, co w życiu mam, nie spadło mi z nieba, musiałam na to zapracować. Zawsze na swój byt zarabiałam sama. (…) Praca dała mi poczucie wolności i godności. To najcenniejszy luksus, jaki mam” – mówiła w rozmowie z „Vivą”.
Nie chciała, by ktokolwiek na nią „łaskawie łożył”. Po mroku dzieciństwa budowała życie na własnych zasadach: muzyka, sztuka, miłość, dom na Roztoczu, partnerstwo z Kamilem Sipowiczem, przyjaciele, zwierzęta, natura.
Choroba, która przyszła za późno
W 2013 roku usłyszała diagnozę: rak jajnika.
Jak opisuje Poradnik Zdrowie, przez długi czas lekarze bagatelizowali jej bóle brzucha, zrzucając je na inne przyczyny. Właściwą diagnozę postawiono dopiero wtedy, gdy choroba była już zaawansowana.
„Zjadałam tony proszków przeciwbólowych” – wspominała w rozmowie z magazynem „Pani”, przywoływanej przez Medonet.
Nie tylko walczyła o siebie, ale też o inne kobiety – głośno apelowała o refundację nowoczesnego leku na zaawansowanego raka jajnika, co opisuje Medonet.
W rozmowie z „Faktem” mówiła, że chce „po prostu jeszcze żyć” i że chemia, którą przyjmuje, „zabija ją, ale daje szansę”.
28 lipca 2018 roku, o 5:30 rano, w swoim ukochanym domu w Bliżowie na Roztoczu, w otoczeniu rodziny, przyjaciół i zwierząt, Kora odeszła. Informację o jej śmierci przekazał mąż.
Dziewczynka z numerem osiem zostawiła po sobie światło
Ludzie dzielą się na tych, dla których dzieciństwo jest utraconym rajem, i tych, dla których jest utraconym piekłem. Kora całe życie należała do tej drugiej grupy – ale zamiast uciec w milczenie, zrobiła coś kompletnie innego: zamieniła swoje piekło w sztukę, w piosenki, które zna cała Polska.
Z domu dziecka, przez molestowanie, próby samobójcze i biedę, doszła do miejsca, w którym nazywano ją pierwszą damą polskiego rocka, ikoną wolności i niepodrabialnej wrażliwości.
Mrok był z nią od początku. Ale to ona zdecydowała, że ostatnie słowo należeć będzie do światła.
Czytaj także:
Aktor „Columbo”, Peter Falk, nie pamiętał tej roli pod koniec życia
Życie po „Dynastii”: jak Linda Evans stawiła czoła stracie, chorobie i odnalazła spokój